Opowieść zaczyna się w 2010 r., kiedy Aleksandra i Krzysztof zaczęli starać się o dziecko. Czas mijał, jednak upragnionego maluszka wciąż nie było. Uznali więc, że trzeba skorzystać z pomocy lekarza. Ten pierwszy etap leczenia wspominają następująco: „za pomocą USG monitorowano cykl i co miesiąc podawano leki stymulujące jajeczkowanie. Nie powiedziano nam, jakie jest rozpoznanie i nie wyjaśniono dokładnie, na czym polega leczenie”. Małżonkowie w odpowiedzi na swoje pytania słyszeli jedynie, że „są młodzi i wszystko będzie OK”.
Jednak kolejne cykle nie przynosiły oczekiwanej ciąży. Wraz ze wzrostem frustracji zaczęła się także psuć relacja niedoszłych rodziców – pojawiły się wzajemne oskarżenia i żale. W lipcu 2013 r. Krzysztof przez przypadek, przerzucając telewizyjne kanały, trafił na program o naprotechnologii. Sprawdził w internecie świeżo nabyte informacje, znalazł nawet kontakt do najbliższej instruktorki Modelu Creighton, ale wciąż jeszcze para miała nadzieję, że zadziała dotychczasowa terapia.
Zdanie zmienili niecałe pół roku później i w grudniu 2013 r. odbyło się ich pierwsze spotkanie szkoleniowe z instruktorką CrMS: „Zaraziła nas swoim entuzjazmem i wciągnęła w stosowanie Modelu Creighton na 120%. Z dużym zaangażowaniem prowadziliśmy obserwacje i każdego wieczoru konsultowaliśmy, co wpisać w kartę. Żona mówiła, co zaobserwowała, a ja zapisywałem” – mówi Krzysztof. Okazało się także, że stosowanie CrMS ma jeszcze jeden pozytywny skutek uboczny: „Po okresie wzajemnych pretensji, że nie ma dziecka, wspólnie zaangażowaliśmy się w obserwacje i bardzo nas to zbliżyło” – mówią małżonkowie.
Zgodnie z procedurą terapii w naprotechnologii, po trzech cyklach, w marcu 2014 r. para spotkała się z lekarzem. I tu czekało ich kolejne dobre doświadczenie: „Po poprzednim leczeniu straciliśmy zaufanie do medyków. Tutaj pierwsza wizyta trwała ponad dwie godziny, prawie trzy, podczas których mieliśmy poczucie, że lekarz podchodzi do nas jak do ludzi, a nie jedynie przypadku medycznego. O naszym lekarzu moglibyśmy teraz mówić godzinami, jesteśmy niesłychanie wdzięczni panu doktorowi”.
Już podczas pierwszego spotkania zbadano śluz płodny i okazało się, że jest on słabej jakości oraz są w nim obecne bakterie. Wprowadzone zostały leki, które miały poprawić jego jakość i usunąć mikroby. Ponadto parze zlecono dużą liczbę innych badań, o niektórych z nich wcześniej nikt im nie wspominał. Na początku potrzebne były także częste wizyty u naprotechnologa, czasem nawet dwukrotne w ciągu jednego cyklu. Mimo to małżonkowie, widząc pierwsze efekty leczenia, nie narzekali – na nowo obudziła się w nich nadzieja.
Kiedy uporządkowana została kwestia objawu śluzu, diagnostyka sięgnęła głębiej: „okazało się że pęcherzyk albo nie pęka, albo jest niedojrzały, a potem że nie ma wzgórka jajonośnego”. Wszystko się unormowało po podaniu leków. Co więcej, nie miały one działań niepożądanych i stosując je, żona Krzysztofa dobrze się czuła.
W międzyczasie dwukrotnie wykonano badanie drożności jajowodów (HSG 22.07.2014, drugie 17.01.2014) i zbadano poziom przeciwciał alloMLR (14.04.2016). Te ostatnie muszą mieć odpowiednio wysoki poziom, żeby ciąża mogła się utrzymać. Niestety, okazało się, że u tej pacjentki nie ma ich w ogóle. To ostatnie badanie wykonano tuż przed poczęciem. Okazało się jednak, że córka Aleksandry i Krzysztofa jest dzielną wojowniczką, która, ignorując niekorzystne dla siebie wyniki, postanowiła się rozwijać i urodzić. Na pewno pomogło jej w tym to, że rodzice bardzo na nią czekali.
Dziewczynka urodziła się siłami natury 11 stycznia 2016 r., po pięciu latach starań i po roku od rozpoczęcia leczenia metodą naprotechnologii.
To kolejny artykuł z cyklu na temat naprotechnologii. Pisaliśmy o profilaktycznym charakterze obserwacji w ramach Modelu Creighton (CrMS), o korzyściach, jakie one przynoszą nie tylko paniom, ale i panom. Opisaliśmy również historię Joanny – dziewczynki, która urodziła się jako owoc stosowania naprotechnologii i małżeństwa, które – mimo zaleceń, nie zdecydowało się na in vitro.