Kiedy słyszało się „Zbigniew Wodecki”, kiwało się głową na fachowość, lekko uśmiechało na „owadzie” wspomnienie z dzieciństwa i przeczuwało, że to, co się za chwilę usłyszy, będzie kojące, miłe i bezpieczne. Bo gdy słyszałem w dzieciństwie „Pszczółkę Maję”, leciałem jak głupi przed telewizor – to było jak hejnał z wieży Mariackiej i pewnik, że niedzielna dobranocka będzie dłuższa niż te w tygodniu.
Z czasem zainteresowanie owadami przygasło, ale nie Wodeckim. Pan Bóg dał mi rozsądnych rodziców, którzy – wyczuwając u mnie nienajgorszy słuch – wysłali mnie, abym go nieco wykształcił.
Oprócz słuchu i nieco tylko wytrenowanych palców, muzyczne wykształcenie zaowocowało, wstyd się nieco przyznać, wrażliwością. I choć pianino dawno poszło w kąt, to została nieskrywana sympatia do Pana Zbyszka.
Wodecki – pan od „Pszczółki Mai” i „Zacznij od Bacha”
Na jednej z domówek (w pierwszej połowie lat 90.) ktoś puścił mi fragment płyty „Turnau w Trójce”. Głos (wtedy) młodzieniaszka z Krakowa, momentami łudząco podobny do brzmienia Pana Zbyszka, sprawił, że pomyślałem: „Ale temu Wodeckiemu głos odmłodniał”. I choć fascynację „Panem Mają” zamieniłem na tego młodszego artystę (chyba przez wzgląd na solidarność do instrumentu), to szacunek i sympatia do wykonawcy „Zacznij od Bacha” pozostały, w myśl zasady, że każde pokolenie MUSI mieć swojego Wodeckiego.
Miałem to szczęście, że usłyszałem ich obydwu w „Nieszporach Ludźmierskich” Jana Kantego Pawluśkiewicza w Kościele Wszystkich Świętych (do dziś w jednym z kartonów w rodzinnym domu przechowuję program z tamtego koncertu).
Przysłuchiwałem się Panu Zbyszkowi przez te lata, gdzie i co śpiewa, naprawdę gorąco kibicowałem temu facetowi o gęstej grzywie, mocnym i niebywale jasnym głosie. Cieszyłem się, że jeszcze tak niedawno przeżywał drugą młodość z innymi muzykami (Mitch and Mitch).
Rok temu zabolało podwójnie, gdy w tym samym miesiącu odszedł i mój Ojciec, i pan Zbigniew, którego mógłbym (tylko przez wrodzoną bezczelność) nazwać kimś w rodzaju z daleka podziwianego, muzycznego ojca. Do dziś nie wierzę, że tak się stało.
Panie Zbyszku, dobrze, że wciąż Pan z nami jest
I tu niespodzianka. W rok po śmierci przez przypadek dowiedziałem się, że dzięki Fundacji im. Zbigniewa Wodeckiego udało się ocalić od zapomnienia niedokończone nuty kilku piosenek. Wydany właśnie album nosi tytuł „Dobrze, że jesteś”.
Nie, to nie będzie recenzja, bo na to jestem po prostu „za krótki”, ale każdemu, kto chce znów usłyszeć ten niepowtarzalny głos, docenia dobrą muzykę, bezpretensjonalny profesjonalizm i ogromną wrażliwość na czysty dźwięk, szczerze tę płytę polecam. Jest w niej tyle optymizmu, afirmacji życia, uśmiechu, że żal zejść z tego świata, nie słysząc tego „bigbandowego zgiełku”. Część piosenek już słyszeliśmy, część to zupełnie nowe kompozycje. Muzykę w jednym z utworów przerywa komentarz Pana Zbyszka: „o, i tu będzie solówka”, zupełnie jakby tworzył tę płytę na gorąco i specjalnie dla naszego odtwarzacza.
Oprócz świetnej muzyki jest na niej wiele ciepłych i mądrych tekstów, które sprawiają, że Zbigniew Wodecki znów jest z nami. Miało nie być recenzji? To wciąż nie jest recenzja, to po prostu, jak śpiewa w duecie z Kayah, „Apoteoza świata, którą można sobie zrobić w domu raz-dwa!” – czego sobie i państwu życzę! Panie Zbyszku, dobrze, że wciąż Pan z nami jest.
Czytaj także:
Czesław Niemen śpiewa o Bogu i różańcu. Posłuchaj!
Czytaj także:
Wodecki lubił pomagać. Chciał iść do nieba
Czytaj także:
Zbigniew Wodecki. Uczył nas piękniej żyć…