Kiedy w 2014 r. wyszedł film „Bez litości”, bardzo się ucieszyłem i wraz z przyjaciółmi, którzy tak jak ja uwielbiają filmy akcji z Denzelem Washingtonem w roli głównej, udałem się do kina na seans. Miałem nadzieję, że reżyser połączył sceny walki i zwroty akcji z głębokim przesłaniem. Nie przeliczyłem się. Wystarczyło kilka sekund, aby film wcisnął mnie w fotel.
„Rozcieńczona” wiara
Po reklamach i zapowiedziach nowości na czarnym ekranie wyświetlił się cytat Marka Twaina: „Dwa najważniejsze dni w twoim życiu to ten, w którym się rodzisz i ten, w którym zdajesz sobie sprawę, po co się urodziłeś”. Przez całe moje życie nieustannie odkrywam, że bardzo potrzebujemy doświadczyć mocy tego drugiego dnia, że tak ważne jest, abyśmy wiedzieli, po co żyjemy.
Jak wspomniany cytat zinterpretować w języku wiary? Potrzebujemy prawdziwego nawrócenia, napełnienia mocą i miłością Bożą, potrzebujemy doświadczyć przełomu. Ilu z nas nieustannie „rozcieńcza” swoją wiarę, modlitwę, przeżywanie Eucharystii? A przecież nie lubimy tego, co rozwodnione! Nie smakuje nam to, co nie ma esencji!
Jeśli więc Twoja modlitwa jest zwykłym pacierzem bez głębi, monologiem, nie dialogiem, to nie dziw się, że Ci nie smakuje. Skoro Eucharystię przeżywasz powierzchownie, to nie denerwuj się, że nie wychodzisz z niej przemieniony. Tak jak esencja nadaje smak, tak istota i głębia doprowadzają do przełomu.
W jakiego Boga wierzysz?
Kiedy analizujemy statystyki dotyczące praktyk katolickich w Polsce, możemy zauważyć, że na tle Europy wypadamy bardzo dobrze – tylu ludzi wierzących, tylu praktykujących. A jednak mimo to tak niewielu z nas doświadcza realnej przemiany, garstka żyje Ewangelią. Mam wrażenie, że sporo osób traktuje Boga jako kogoś tylko odrobinę lepszego od swoich bliskich.
Kiedyś, podczas rekolekcji, zapytałem młodych ludzi o to, kto z nich jest wierzący. Rękę podniósł każdy. „A kto z was widział, jak Bóg uzdrawia fizycznie?” – zapytałem. Zero reakcji. Zadałem więc kolejne pytanie: „A kto widział, jak Bóg uwalnia człowieka od złego ducha?”. Nikt. Swoją wypowiedź zakończyłem słowami: „W jakiego więc Boga wierzycie?”. Odpowiedziała mi cisza.
Czytaj także:
O życiu z Bogiem, który wyrwał go z nałogu. Misiek Koterski opowiada Marcinowi Zielińskiemu [wideo]
Czy umiemy jeszcze czekać?
Ludzie XXI wieku próbują wymazać ze swojego słownika czasownik „czekać”. Jesteśmy niecierpliwi. Oczekiwanie staje się czynnością nieprzyjemną, denerwującą. Ten, który każe nam czekać, jawi się nam jako słaby, niekompetentny. Czy masz tak, że gdy jesteś umówiony do lekarza, nadchodzi godzina Twojej wizyty, ale orientujesz się, że wejdziesz później, bo przed Tobą są jeszcze dwie osoby, to denerwujesz się i masz ochotę upomnieć zarówno lekarza, który jest niesłowny, jak i ludzi, którzy rozdrabniają się podczas wizyty? (…)
Takie mechanizmy kierują nami coraz częściej. Co więcej – taka postawa wprowadza stres, każe wykorzystywać każdą sekundę. Powoduje, że zaczynamy eliminować momenty oczekiwania, bierności, a nawet odpoczynku – wszystko za cenę kolejnego projektu, zadania, kolejnej akcji. Bezczynność staje się bezproduktywna, bezowocna. Taki tryb życia, ignorujący odpoczynek, eliminujący chwile oczekiwania, odbija się negatywnie na naszym życiu duchowym.
Czytaj także:
Joanna Kulig o tym, skąd czerpie moc. „W dużej mierze z wiary w Boga”
Natychmiastowa reakcja Boga
Jako kapłan zauważam coraz częściej, że współczesny chrześcijanin to człowiek akcji. Uwielbiamy działać, kochamy – tak to ujmę – „spędy”. Jeżeli ogłoszą w parafii modlitwę o uzdrowienie duszy i ciała, kościół będzie pękał w szwach. Jeżeli ogłoszą rekolekcje charyzmatyczne, akcje typu: „Różaniec do granic”, „Wielka pokuta” – miliony zapiszą się, aby trwać na modlitwie.
Problem tkwi nie tyle w tych wszystkich spotkaniach, które są pięknymi manifestacjami wiary, lecz w sercach ludzi, którzy pragną… natychmiastowej reakcji Boga. Wielu przez lata jeździ po tych wszystkich chrześcijańskich „iwentach” tylko po to, aby wreszcie Bóg ich uzdrowił, dał konkretny znak, jakieś słowo, które jasno wskaże, co w życiu robić.
Gdy jednak te same osoby są zapraszane do formacji we wspólnocie, przyjęcia kierownictwa duchowego, i gdy zacznie się walka, mozolny trud rozwoju, wycofują się, bo uważają, że to nie jest miejsce dla nich. Po wielu latach takich poszukiwań okazuje się, że ci ludzie nie mają fundamentu, bo często opierają się tylko na emocjach, i że ciężko jest im wejść w prawdziwą, codzienną relację z Bogiem (…).
Wierzący i „mentalność medyka”
Podczas mojej posługi kapłańskiej wiele osób prosiło o kierownictwo duchowe. Nie wszystkie jednak wytrwały. Dlaczego? W ich mniemaniu prawdziwe kierownictwo powinno w ciągu kilku miesięcy rozwiązać wszystkie problemy, a także uwolnić z nałogów i grzechów. Osoby te rezygnowały, kiedy po kilku miesiącach nie widziały wyraźnych efektów.
Kilkuletnie doświadczenie pokazało mi, że człowiek wierzący nabywa często „mentalności medyka”. Ten robi wszystko, aby uleczyć chorego. Nie może pozwolić sobie na długie czekanie. Co więcej – chce, aby efekt był natychmiastowy i trwały. Medyk nie pozwala na to, aby chory cierpiał (…).
Człowiek z „mentalnością medyka” oczekuje natychmiastowego działania Boga. Ma być ono doraźne – jedna adoracja, rekolekcje, uwielbienie, i po sprawie. Ktoś taki fałszywie zakłada, że Pan Bóg musi zareagować od razu – przecież jest wszechmocny, troszczy się o człowieka i zależy Mu na nim, bo przecież w Ewangelii czytamy, że jednym wypowiedzianym słowem Jezus uwalniał, uzdrawiał, wskrzeszał.
Oczywiście to wszystko prawda. Pan Bóg w swojej wielkości wiele razy pozwala nam doświadczać swojej mocy, czasem w jednej chwili przychodzi z łaską uzdrowienia czy nawrócenia. Ale jest to tylko impuls, który ma poruszyć człowieka. Cała relacja zaczyna rozwijać się później.
*Fragment książki „W oczekiwaniu na przełom” ks. Pawła Gołofita, wydawnictwo SUMUS; tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji Aleteia.pl
Czytaj także:
Tomasz Zubilewicz: Nam, chrześcijanom, nie wypada martwić się problemami [wywiad]