Aleteia logoAleteia logoAleteia
piątek 19/04/2024 |
Aleteia logo
Pod lupą
separateurCreated with Sketch.

Gdy nie zbombardowali kościoła, jeden z nich położył się krzyżem. Relacja duchownych z Charkowa, który wraca do życia

EN_01516979_0258.jpg

Seth Sidney Berry/ZUMA Press Wire / SplashNews.com/East News

Stefan Czerniecki - Katolicka Agencja Informacyjna - 13.05.22

Od początku wojny z ich miasta uciekło już ponad milion osób. W dzielnicy, w której posługują, zamieszkałych jest dziś 25 mieszkań i 13 domów. Reszta ludzi wyjechała. Oni zostali. I wiedzą, że to nie koniec ich misji. „Po obronie Charkowa trzeba przywrócić mu teraz życie. I odminować miasto” – mówi ksiądz Anatolij.

2022 rok. Marzec. Północny Charków. Od kilku już tygodni, od tej właśniestrony Rosjanie szturmują najsilniej. Na całe szczęście wysunięta w kierunku granicy dzielnica Ołeksijiwka nie jest na razie głównym celem najeźdźcy. Dzięki temu w tutejszym kościele Świętej Rodziny nadal mogą gromadzić się wierni. Tutaj bowiem czują się jeszcze względnie bezpieczni. Względnie.

Nad ubogą dzielnicą, poskładaną chaotycznie z niskich blokowisk i zapuszczonych gospodarstw jednorodzinnych, góruje smukła budowla z białej cegły. Wydaje się odnowiona i schludna. Wysoką dzwonnicę zdobi szara spadzista dachówka. Niedawno świątynia przeszła remont. Posługujący tu księża marianie mieli wielkie plany: nowa ewangelizacja dzielnicy, praca z młodzieżą, liczne spotkania po mszach. Skończyło się na planach. Nikt nie przewidział tego, co nastąpiło.

W środku kościoła zupełnie pusto. Oko zbłąkanego wędrowca wita umiejscowiony naprzeciw głównego wejścia obraz Świętej Rodziny. Na nim siedząca Maryja przysłuchuje się stojącemu obok kilkuletniemu Jezusowi. Za nimi w ciemniejszych, rozmytych tonacjach szarości święty Józef. Obraz wisi tuż za czerwonym murowanym ołtarzem z wizerunkiem triumfującego Baranka na cokole. Ołtarz jest już pusty. Zdjęty mszał leży na drewnianym podeście pod ścianą. O tym, że przed chwilą zakończyła się msza święta, świadczą jedynie unoszące się w górę wąskie strużki dymu nad świecami stojącymi w prawym rogu ołtarza. Po świętej celebracji kościół zdążył opustoszeć. Została w nim tylko jedna osoba.

Aby ją zobaczyć, trzeba zajrzeć za przykryty białym obrusem ołtarz. Tuż przed pozłacanym tabernakulum leży w tej chwili człowiek. To ksiądz Mikołaj. Kilka chwil temu, podczas celebrowanej przez siebie eucharystii, słyszał przelatujące nad dzielnicą samoloty wojskowe. Znak był jasny: właśnie szykują kolejny atak. Opatrzność pozwoliła jednak duchownemu dokończyć mszę. Teraz wraca z zakrystii, aby podziękować za to, że znowu się udało, że nie zbombardowali. Po chwili modlitewnego milczenia przed Panem ks. Mikołaj opuszcza głowę, by położyć się krzyżem.

Jasny podział i legendarne Cinquecento

Mikołaj i Anatolij. Duchowni, których zrodziła ta właśnie ziemia, Ukraińcy, których serca pociągnęły do najstarszego polskiego zgromadzenia zakonnego – do księży marianów. Obaj, dzięki odbytym w Polsce studiom, swobodnie mówią dziś po polsku.

„Przepraszam, jeśli będę mówił niegramatycznie. Czasem brakuje mi jakiegoś słowa” – zaznacza na początku naszej rozmowy ksiądz Mikołaj. Zupełnie niepotrzebnie, gdyż po polsku mówi naprawdę nieźle i całkiem płynnie. Jest wikarym w tutejszej mariańskiej parafii. We dwóch z proboszczem, o. Anatolijem, od kilku lat posługują w Charkowie. To ich ziemia, ich dom i ich parafianie.

„Po wybuchu wojny nie było nawet myśli, aby uciekać – tłumaczy ksiądz Anatolij. – Od początku było jasne, że ludzie, którzy tu zostaną, będą nas potrzebować. Kto wie, czy niektórzy z nich nawet nie bardziej niż samych żołnierzy”.

O ile bohaterscy kapłani podjęli męską decyzję, o tyle mieszkającym na terenie parafii siostrom zakonnym sami polecili czym prędzej opuszczać miasto. „Nie miały samochodu – raz jeszcze wspomina pierwsze chwile wojny ksiądz Anatolij. – Oddałem im więc swój, żeby mogły wyjechać, i to jak najszybciej”.

Na całe szczęście dość szybko znalazła się starsza kobieta, która zaoferowała pomoc. Też szykowała się do ewakuacji. Miała jednak zagwarantowany transport. Swoje auto postanowiła zostawić w mieście. „Któregoś dnia zapukała do drzwi plebanii – wspominając ten moment ksiądz Anatolij delikatnie się uśmiecha. – Z kluczykami od samochodu w ręku”.

Od tej pory małe, wiekowe cinquecento stało się jednym z najbardziej rozpoznawalnych samochodów w mieście. Kapłani ustalili bowiem bardzo jasny podział obowiązków. „Od początku bombardowań nie było dnia, aby ksiądz Anatolij gdzieś nie pojechał – zdradza po chwili milczenia ksiądz Mikołaj. – Chciał pomóc wszystkim, którzy tej pomocy oczekiwali. Jeździł po mieszkaniach parafian, wożąc im jedzenie. Odwiedzał ludzi mieszkających pod ziemią, w metrze. Organizował wolontariuszy do rozpakowywania przysyłanych z Polski paczek. Ja natomiast miałem zostać na parafii i zapewniać duchową opiekę wszystkim tym, którzy przychodzili do kościoła”.

Taki podział utrzymuje się w charkowskiej parafii po dziś dzień.

Z kaplicy do świata

Godzina siódma rano. Przez niewielką kaplicę przy kościele Świętej Rodziny przetacza się echo dźwięku delikatnych dzwonków. Z powodu chwilowego braku ministrantów ks. Mikołaj musi dziś sam dawać znać garstce wiernych o rozpoczęciu Najświętszej Eucharystii. Wchodząc za ołtarz jest nad wyraz skupiony. W jego oczach próżno szukać strachu. Na twarzy nie ma oznak paniki. A przecież po ludzku ma prawo się bać. Ledwie wczoraj w charkowskiej dzielnicy Uragan ludzie usuwali ciała kolejnych ofiar rosyjskiego ostrzału. Wróg zabił dziesięciu cywilów, w tym siedmiomiesięczne niemowlę. Trzydzieści pięć osób zostało rannych.

Ksiądz Mikołaj nie będzie jednak mówił o tym w dzisiejszym kazaniu. Zamiast tego powie o zwycięstwie. O triumfie dobra nad złem. Pochylając się nad Słowem, jakie na ten dzień daje wiernym Kościół, pokaże, ile jest w nim niezbywalnej nadziei, ile uzasadnionej radości i jak wiele triumfu: zwycięstwa życia nad śmiercią, światła nad ciemnością. Tej nadziei jego modlący się słuchacze najbardziej teraz potrzebują. On sam zresztą też.

Jest już po Komunii Świętej, gdy naraz do kaplicy wchodzi zamaszystym krokiem dwóch mężczyzn. W pierwszej chwili dostrzega ich tylko ksiądz Mikołaj zwrócony twarzą do wiernych. Szelest bojówkowych spodni oraz chrzęst sprzętu sprawiają jednak, że już po chwili także reszta zgromadzonych odwraca głowy w stronę wyjścia. Widok, jaki zastają, zaskakuje. To żołnierze – Ukraińcy.

Ksiądz Mikołaj jest wyraźnie wzruszony. Mężczyźni przyszli prosić o błogosławieństwo. Lada moment jadą na front. Dobrze wiedzą, że może to być podróż w jedną stronę, że mogą to być ich ostatnie chwile na tym świecie. Chcą się przygotować.

Marianin wyciąga nad nimi ręce i wypowiada cichą modlitwę błogosławieństwa. Żołnierzom szklą się oczy. Klękają. Wszystko trwa niecałą minutę. Ubrani w zielone moro, okuci w bojowe buty i przysposobieni w broń mężczyźni przepraszają, że nie mogą dłużej pobyć w kaplicy. Ojczyzna czeka. Ksiądz Mikołaj nic już nie mówi. Spogląda tylko ze spokojem na dwie sylwetki znikające w ciemnym korytarzu, prowadzącym z ulokowanej w dolnym kościele kaplicy na zewnątrz – do świata.

Metro, front i wypiekacze do chleba

Godzina siódma trzydzieści. W chwili gdy ks. Mikołaj kończy w przykościelnej kaplicy homilię dla kilku zgromadzonych wiernych, ks. Anatolij stoi już w długiej kolejce samochodów do pobliskiej stacji benzynowej. Jednej z niewielu, jaka w tych dniach działa jeszcze w Charkowie. Wiele innych zostało zamkniętych – część dlatego, że ich właściciele opuścili miasto, część z powodu braku dostaw paliwa. Tutaj na szczęście paliwo jeszcze jest. Horrendalnie drogie, ale jest.

Podjeżdżając swym maleńkim wypożyczonym cinquecento dwa metry do przodu marianin ma chwilę czasu, aby nerwowo przeliczyć pieniądze. Za litr paliwa trzeba dziś zapłacić 10 dolarów. Na całe szczęście Stowarzyszenie Pomocników Mariańskich przekazało trochę gotówki swym charkowskim braciom. Dokładnie wczoraj zaufany kierowca z Polski zawitał do miasta z przesyłką. Ks. Anatolijowi powinno wystarczyć, aby zatankować dziś ćwiartkę baku. W ciągu najbliższych kilku dni nie powinien więcej spalić.

Kapłan wyrusza w kierunku stacji metra. Wie, że mieszka tu teraz kilkaset osób, wśród nich dzieci, kobiety i sporo starszych. Ks. Anatolij schodzi na peron. Część ludzi miała szczęście: załapali się na miejsce w wagonach metra. Reszta śpi na zewnątrz. W tunelach, bądź na samych stacjach. W oczach mijanych twarzy widać pustkę. Ci ludzie zdążyli się już przyzwyczaić. Ciągłe wybuchy, unoszące się tumany kurzu dochodzące z okolic wejść do metra, dźwięk syren alarmowych, kolejne bombardowania.

Duchowny przywiózł ze sobą środki higieniczne. Darczyńcy w Polsce już wiedzą, że do Charkowa nie ma co wysyłać zwykłych szamponów czy mydeł. Ci ludzie nie mają przecież dostępu do bieżącej wody. Nauczyli się myć inaczej. Potrzebują dziś środków niewymagających wody. Właśnie takie specyfiki rozdaje tu kapłan.

Musi się spieszyć, bo ma jeszcze kilka miejsc, w których obiecał się pojawić. Pani Maria prosiła, aby przyszedł do jej siostry. Mieszkają po przeciwległych stronach miasta. Siostra od dwóch tygodni nie była poza mieszkaniem. Boi się. Skończyły się jej zapasy, nie ma co jeść. Ks. Anatolij zawozi jej kilka puszek konserw. Ma także chleb, który upiekły panie przychodzące do parafii. Wręczając kobiecie świeży bochenek kapłan mimowolnie uśmiecha się do siebie. Wypiekacze do chleba to jego pomysł, szybko podchwycony przez braci organizujących pomoc w Polsce. Po tygodniu był już transport, a w nim m.in. kilkanaście wypiekaczy. Dziś nie ma poranka, aby w okolicy plebanii nie unosił się cudny zapach świeżego pieczywa.

Po odwiedzeniu siostry pani Marii proboszcz parafii Świętej Rodziny jedzie na spotkanie z ks. Wojciechem. To polski kapłan posługujący w charkowskim oddziale Caritas. On także pomaga od samego początku wojny. Dziś mają przekazać środki medyczne i opatrunkowe żołnierzom walczącym na rogatkach miasta. Obaj znają już tych ludzi. Wiedzą, komu można zaufać, a kto tylko mataczy, próbując zagarnąć coś dla siebie. Jeszcze tego samego dnia wieczorem do rannych żołnierzy z żółtymi przepaskami na ramionach trafią specjalistyczne opaski uciskowe typu CAT. Dla kilku z nich będzie to ostatnia chwila, w której można uratować ich życie. Zdążyli. Tym razem jeszcze się udało.

Miasto święte

Obecnie na terenie mariańskiej parafii Świętej Rodziny mieszka piętnaście osób. Na początku wojny było ich znacznie więcej. Z czasem jednak większość zdecydowała się na ucieczkę.Zostali w przeważającej mierze najstarsi, po siedemdziesiątce. Nie mieli szans na szybką ewakuację. Zostali więc w mieście – bez opieki, bez bliskich. Trzy osoby, spośród mieszkających obecnie na plebanii, są poważnie ranne, muszą przez cały czas leżeć. Pozostali jednak są mobilni. Wiedzą już, jak zachowywać się w razie zagrożenia.

Przy ostrzale artyleryjskim po prostu padasz na ziemię. To zwykle wystarcza, żeby przeżyć – tłumaczy ze spokojem ks. Mikołaj. – Gorzej jest w przypadku ataku rakietowego. Ta broń wybucha jakieś 20 metrów nad ziemią. Wówczas jesteś bez szans, nawet jeśli padniesz”.

Na całe szczęście odgłosy wybuchów stają się w ostatnich dniach tylko koszmarnym wspomnieniem. „Pod naszym oknem zaczęły nawet śpiewać słowiki – uśmiecha się ks. Anatolij. – Zapachniało pokojem. Coraz częściej docierają do nas wieści o tym, że nasi chłopcy odpychają wroga aż pod granicę”.

W niczym nie zmienia to faktu, że Charków jest dziś innym miastem. Na wpół zniszczonym, zrujnowanym. Toczonym psychozą strachu, która przeżera mieszkańców. Potrzeby wciąż są niebotyczne. „Pomoc nadal do nas dociera. To jest prawdziwie opatrznościowe – dodaje ks. Anatolij. – Wczoraj na przykład mieliśmy transporty do dwóch charkowskich szpitali. Jacy oni tam byli szczęśliwi!”

Obaj duchowni nie mają też wątpliwości, że wojna pokazała oblicza często zupełnie skrywane przez ludzi. Zarówno tych, którzy atakują miasto, jak i samych jego mieszkańców. „Oczywiście uruchomiły się prawdziwe pokłady dobra – relacjonuje ks. Mikołaj. – Ludzie porzucali swoje firmy, a pieniądze przeznaczali na pomoc. Z szefów dużych korporacji stawali się z dnia na dzień wolontariuszami niosącymi pomoc najbardziej potrzebującym”.

„Były też jednak paskudne przypadki – ripostuje nieco ochrypłym głosem ks. Anatolij. – Na przykład dwoje młodych ludzi, chyba małżeństwo, przyprowadziło do nas matkę, teściową, pokrętnie tłumacząc, że nie mogą się nią już zajmować. Całą odpowiedzialność za tę niedołężną kobiecinę zrzucili na nas. Co mieliśmy zrobić? Swoje pomyśleliśmy, ale przyjęliśmy tę staruszkę. Dziś jest w domu opieki w Gródku u naszych braci, też marianów”.

„Takie przypadki to jednak zdecydowana mniejszość – uzupełnia ks. Mikołaj. – Dziś nasze miasto jest bez wątpienia cierpiące. Ale zarazem też święte”.

O widzianych naocznie przykładach bezinteresownej pomocy duchowni mogliby opowiadać godzinami. Sąsiad sąsiadowi, nieznany przechodzień nieznanemu przechodniowi. Marianie nie mają najmniejszych wątpliwości, że Charków przeszedł w ostatnich trzech miesiącach prawdziwy test. „Zdawali go ludzie, którzy po kilku latach nieobecności znów przychodzili do kościoła… – zawiesza na chwilę głos ks. Mikołaj. – Ci klęczący przed kościołem żołnierze, mówiący nam, że dopiero tutaj, na terenie parafii, czują się bezpiecznie. Wszystko to było wielkim znakiem. Także dla nas”.

Wiele było takich znaków z nieba” – wtrąca się ks. Anatolij. „Nawet takich zwyczajnych, prostych – ożywia się ks. Mikołaj, podchwytując wątek. – Na przykład, gdy pewnego dnia mieliśmy na czternastą zaplanowane rozdawanie ludziom żywności. Od rana padał wtedy deszcz. I nagle, gdy nadeszła czternasta, wszystko ustało. Jak ręką odjął”.

Zadanie do wykonania

Gdy jednak mówimy o egzaminie zdanym przez mieszkańców Charkowa, nie sposób zapomnieć przede wszystkim o bohaterach naszego reportażu. Jeśli ktoś z tutejszych miał pokazać innym, jak zdawać ten test, ci dwaj pokazali, jak zrobić to na ocenę celującą. Rzecz jasna sami z siebie nigdy nie będą prosić się o żadne laury. Tacy już są. Tak zostali uformowani, taki mają charakter i taką przyjęli postawę. Najprawdopodobniej nie chcieliby nawet, aby w ogóle powstawał ten tekst. Na całe szczęście o to akurat nikt ich nie pytał.

„Wie pan… Na krótko przed wojną miałem sen. Wierzę, że to sam Bóg przyszedł wtedy do mnie. I to z bardzo konkretną wizją, z bardzo konkretnym zadaniem do wypełnienia – zdradza na koniec naszej rozmowy ks. Mikołaj. – Zobaczyłem wtedy w tym śnie wąską dróżkę prowadzącą na Kozią Przełęcz w Tatrach. To najbardziej eksponowany odcinek Orlej Perci, kiedy z jednej strony mamy ścianę, a z drugiej pionową przepaść. I ten moment, kiedy wiesz, że trzeba iść przed siebie. Nie odwracać się. Iść, mimo że jest niebezpiecznie. Dopiero teraz, gdy wybuchła ta straszliwa wojna, przypomniałem sobie ten sen. I zrozumiałem, o czym Bóg wtedy do mnie mówił. Dziś staram się Go nie zawieść. Wszak sam mnie o to poprosił”.

Tags:
ksiądzRosjaUkrainawojna
Top 10
Zobacz więcej
Newsletter
Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail