W swojej prostocie benedyktyn głosił, jak potrafił, a tak to zrecenzowała jedna z jego parafianek: „Tak lubię, jak ojciec Piotr godo na ambonie. Tak święcie godo, chocia ja tam niewiele rozumiem z tego. Ale tak ładnie godo”…
Ojciec Rostworowski, wtedy jeszcze Wojciech Jan, wstąpił do benedyktynów w Zevenkerken w Belgii, bo w Polsce w 1930 r. wszystkie klasztory tego zakonu były jeszcze skasowane. Wspaniała okazja, by się wykazać i jakoś przywrócić do życia, nic więc dziwnego, że wkrótce już o. Piotr znalazł się w grupie kilku mnichów, którzy wrócili do Tyńca, by odbudować tu życie mnisze.
Można powiedzieć, że wybrali kiepski moment na powrót, mianowicie koniec lipca 1939 r. Wkrótce wybuchła wojna i z całej grupy w klasztorze, o którego odbudowie dopiero zaczęto myśleć, został tylko o. Rostworowski. Miał zaopiekować się parafią – „odjeżdżająca Wspólnota zostawiła dom w wielkim nieporządku”, jak wspominał, więc konieczne było posprzątanie, jednak to nie wszystko.
Otóż niedługo po tym, jak został sam, o. Rostworowski usłyszał w budynku serię wybuchów połączonych z odgłosami tłuczonego szkła. Odruchowo przypadł do ziemi, ale zapadła cisza. Poszedł więc ostrożnie się rozejrzeć.
Pomieszczenia wydawały się całe, nie był0 śladów po pociskach, jednak mnich był pewien tego, co słyszał. Tajemnica wyjaśniła się, kiedy zajrzał do spiżarni – wybuchły słoiki z pomidorami. Adrenalina opadła, a do porządków po wyjeździe doszło mycie ścian w spiżarce.