Katarzyna Szkarpetowska: Dzieciństwo powinno kojarzyć się z radością, beztroską i poczuciem bezpieczeństwa. Twoje jednak nie należało do najłatwiejszych.
Jacek Piotrowicz*: Pięć pierwszych lat życia spędziłem w domu dziecka. Niestety, nie był to czas ani beztroski, ani radosny. Mam na przykład w pamięci takie wspomnienie: jest niedziela, do dzieci, które dzielą ze mną pokój w domu dziecka, przychodzą rodzice, wychodzą z nimi na spacer, a ja zostaję w pokoju sam. Czuję ogromny smutek. Smutek pomieszany z bezsilnością. Biję głową w czerwoną kanapę i krzyczę: „Dlaczego nikt mnie kocha? Czemu nikt mnie nie chce?”.
Kiedyś, pamiętam, do domu dziecka przyjechało pewne małżeństwo, które zabrało mnie do swojego domu. Dopytywałem ich usilnie, czy będą moją rodziną. Nie pamiętam, co odpowiedzieli. Być może nie odpowiadali wprost. Ci państwo mieli na podwórku dziecięcy samochodzik – metalowy, taki na pedały. Jeździłem nim wokół wielkiego drzewa, które rosło na ich posesji i cieszyłem się, że w końcu będę miał dom. Wieczorem odstawili mnie do domu dziecka. Jak jakiś przedmiot.
W wieku pięciu lat zostałeś adoptowany.
Moi rodzice adopcyjni mieli jednego syna. Drugi ich syn zmarł trzy miesiące po narodzinach, kilka lat przed tym, jak mnie adoptowali. Chcieli adoptować jedno dziecko, ale ostatecznie przyjęli pod swój dach dwoje – mnie i mojego rodzonego brata, Andrzeja, który przebywał w tym samym domu dziecka.
W domu adopcyjnym znalazłeś miłość?
Tak. Rodzice adopcyjni uchylili mi nieba, chociaż wszyscy – zarówno oni, jak i ja – musieliśmy się w tej relacji docierać. Rodzice nie kończyli kursów, które przygotowałyby ich na różne trudności wychowawcze. Niemniej jednak starali się, jak mogli, za co jestem im bardzo wdzięczny.
Długo nosiłeś w sobie tę pustkę wewnętrzną, która była pokłosiem pobytu w domu dziecka?
Praktycznie aż do czasów studiów. Próbowałem z nią jakoś żyć, udawać, że wszystko jest w porządku, ale ta pustka nie pozwalała o sobie zapomnieć, cały czas mi towarzyszyła. To było potwornie wyczerpujące. Będąc na studiach, trafiłem na kurs Filip, czyli takie – można powiedzieć – trzydniowe rekolekcje. Na kurs poszedłem z myślą: „Albo tu się coś się wydarzy, albo już nic mi nie pomoże”. Jeden z tematów omawianych podczas kursu dotyczył Bożej miłości. Poruszyło mnie usłyszane wtedy zdanie z Księgi Izajasza: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swoim niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, ja nie zapomnę o Tobie” (Iz 49,15).
Następnie miała miejsce modlitwa, podczas której padły prorocze słowa: „Jest w tej sali chłopak, który był adoptowany. Bóg wypełnia cię swą miłością”.
Co poczułeś?
Zdziwienie pomieszane z radością, że zostałem „wytypowany” (śmiech). Wiedziałem, że mowa o mnie. W mojej głowie pojawiło się jednak pytanie: jak mam tej miłości doświadczyć? Poszedłem więc do księdza prowadzącego kurs i go o to zapytałem. Uśmiechnął się tylko i odpowiedział: „Zobaczysz”. „No to nie pomógł” – pomyślałem.
Następnym punktem programu było oddanie życia Jezusowi. Gdy podchodziłem do Najświętszego Sakramentu, żeby wypowiedzieć słowa zawierzenia, zobaczyłem oczami serca obraz Jezusa – uśmiechniętego, z otwartymi rękoma. To był zaledwie ułamek sekundy, ale ja w tym uśmiechu Jezusa, w Jego spojrzeniu, w geście otwartych rąk, widziałem pełną akceptację. Poczułem się przyjęty i kochany.
Pustka wewnętrzna, która mnie pożerała od lat, w jednej chwili ustąpiła miejsca szczęściu. Usłyszałem wtedy w sercu, że następnym razem będę tak szczęśliwy, gdy będę przechodził z tego życia do drugiego. Oczywiście później miałem jeszcze różne trudne momenty w życiu, ale nigdy już nie towarzyszyła im ta okropna, wewnętrzna pustka. Pan Bóg mnie od niej uwolnił.
Jesteś liderem wspólnoty ewangelizacyjnej Boży Pokój, która powstała przy parafii św. Józefa Robotnika w Wołominie. Na prowadzone przez Waszą wspólnotę Wieczory Chwały przyjeżdżają ludzie z całego kraju.
Od początku naszym pragnieniem było, żeby we wspólnocie objawiała się chwała i moc Boża. I to się dzieje. Obserwujemy wysyp cudów – dosłownie!
Pamiętam kobietę, która chorowała na szpiczaka kości. Jej stan był naprawdę ciężki. Praktycznie nie wstawała już z łóżka. Jedzenie podawały jej pielęgniarki, ponieważ nie była w stanie poruszać się o własnych siłach. Po modlitwie nastąpiła poprawa. Modliłem się za nią w marcu, a w sierpniu otrzymałem od niej SMS-a. Napisała, że spaceruje z mężem po górach i jest szczęśliwa.
Kiedyś podczas spotkania modlitewnego miałem poznanie, że Bóg uzdrawia osobę uzależnioną od nikotyny. Ale przecież prawdopodobieństwo, że na spotkanie przyszedł ktoś, kto pali papierosy, jest ogromne. Powiedziałem więc: „Panie Boże, daj mi jakiś szczegół”. I Bóg pokazał mi, że osoba, do której skierowane jest to Słowo, ma w kieszeni paczkę papierosów, z której został wypalony jeden papieros. I że ten papieros został wypalony w drodze na to spotkanie. Powiedziałem to na głos. Zapadła cisza. Zapytałem: o kogo chodzi? Po paru minutach odezwała się kobieta: „To ja”. I wyciągnęła z kieszeni paczkę, w której brakowało jednego papierosa. To był jej ostatni papieros w życiu.
Innym razem byłem na porodówce. Uzupełniałem dokumentację w związku z narodzinami dziecka. Pani pielęgniarka mówi: „Ja pana skądś znam”. Pomyślała chwilę: „Już wiem. Pan był na Wieczorze Chwały”. „No tak, jestem tam regularnie” – odparłem.
Ona na to: „Dobrze, że pana spotkałam. Bo wie pan, moja córka doświadczyła cudu podczas jednego z Wieczorów Chwały. Miała duży garb. Gdy ksiądz udzielał błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem, została całkowicie uzdrowiona. Po garbie nie ma śladu”.
Twoja żona, Ola, wspiera cię w głoszeniu dobrej nowiny? Jesteście w tym razem?
Tak. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, też właściwie wydarzył się cud.
Bo ja Olę poznałem na portalu randkowym. Gdy postanowiliśmy się spotkać, podała mi jedynie nazwę miejscowości, w której mieszka i ulicę. Numer domu pozostał już owiany tajemnicą – ze względów bezpieczeństwa, na wypadek, gdyby okazało się, że jestem oszołomem (śmiech). Gdy odnalazłem ulicę, wysiadłem z samochodu i poprosiłem Ducha Świętego, żeby wskazał mi dokładny adres. Duch Święty zaprowadził mnie do celu i stanąłem przy właściwej furtce (śmiech).
Jak dotyka Bóg? Czy jest jakaś reguła?
Jest jedna reguła – reguła wiary. W Piśmie Świętym jest napisane, że dla wierzącego wszystko jest możliwe (zob. Mk 9,23).
To nie jest tak, że nasze prośby docierają do Boga w formie podań, On nimi rzuca z góry i które podanie spadnie na biurko, zostanie rozpatrzone pomyślnie, a które na podłogę, to sprawa przegrana. Pan Bóg mówi, że mamy ze śmiałością i ufnością przystępować do tronu łaski. On jest prawdziwie pośród nas, porusza się i działa (zob. Hbr 4,16).
Kiedyś przyjechał do Polski misjonarz. Zapytano go, jak to jest, że w Afryce jest tyle spektakularnych uzdrowień, a u nas, w Europie, gdy ktoś zostanie uzdrowiony z bólu kręgosłupa, to już jest wielki sukces. Odpowiedział: „To proste. Ludzie w Afryce wierzą w cuda, więc je widzą. Europejczycy odwrócili tę kolejność – najpierw chcą cuda widzieć, a dopiero potem w nie wierzyć”.
*Jacek Piotrowicz – z wykształcenia architekt krajobrazu, na co dzień przedsiębiorca, z zamiłowania ewangelizator. Lider świeckiej wspólnoty charyzmatycznej Boży Pokój w Wołominie. Mąż Oli. Tata sześcioletniej Julii, trzyletniego Stasia, półrocznego Daniela oraz Gabriela, którego rok temu Pan Bóg powołał do siebie.